Zpsplot.malopolska.pl

Menu witryny

Odwiedziny

Dzisiaj jest

Pogoda

+20
°
C
+21°
+12°
Kraków
Wtorek, 28
Poniedziałek +21° +12°
Środa +18° +
Czwartek +14° +11°
Piątek +17° +10°
Sobota +20° +10°
Niedziela +19° +10°
Prognoza 7-dniowa
Start

Moja przygoda z 6PDPD i „romans” ze spadochroniarstwem 

      Jak zaczęła się moja przygoda z 6 Pomorską Dywizją Powietrznodesantową, a następnie ze spadochroniarstwem wyczynowym? Powinienem użyć słowa „romans”, bo to był dla    mnietak naprawdę trwający 23 lata piękny romans. Przez ten cały czas byłem zauroczony pięknem spadochroniarstwa, w okresie jego najbardziej dynamicznego rozwoju w Polsce. Ono dało mi tak wiele radosnych chwil, których zapomnieć nie sposób.

„Skrzydlata Polska” dała mi skrzydła

     Moje zainteresowanie spadochronami zaczęło się pod koniec lat 50 ubiegłego wieku. Miałem wtedy 10 – 11 lat

i mieszkałem w jednej z małopolskich wiosek, w tym domu na zdjęciu obok.

alt

Mój dom rodzinny

        Mój, nie żyjący już, wujek Franciszek, na którego wszyscy wołali Kazik zakochał się
w szybownictwie i prenumerował „Skrzydlatą Polskę”, w której często pojawiały się artykuły o spadochroniarstwie. Wujek szybownikiem nie został, ponieważ nie przeszedł badań lotniczo-lekarskich w GOBLL-u (Główny Ośrodek Badań Lotniczo-Lekarskich), we Wrocławiu. Wkrótce po tym niepowodzeniu przeniósł się do Rzeszowa, gdzie spotkał inną miłość, która miała na imię Leokadia. Ciocia Lodzia skrzydeł nie miała ale miała inne argumenty, które owładnęły wujka na tyle, że przestał o szybownictwie myśleć. „Skrzydlata Polska” została
i mnie pochłonęła – na dobre.

            Kiedy w 1963 roku rozpocząłem kolejny etap mojej edukacji w Rzeszowie, często przejeżdżałem koło lotniska aeroklubu rzeszowskiego w Jasionce. Samoloty, szybowce, spadochrony, wszystko miałem na wyciągnięcie ręki. Jesienią 1965 roku wpisałem się na listę uczestników szkolenia spadochronowego, które zaczynało się w styczniu następnego roku. Jednak w lutym 1966 roku, wracałem z GOBLL-u we Wrocławiu z podciętymi skrzydłami, podobnie jak niegdyś mój wujek Franek/Kazik. Orzeczenie o słabej widzialności prawego oka okazało się barierą nie do przebycia. Nie poddałem się i ponowiłem próbę w następnym roku – tym razem skutecznie.

            W spadochroniarni aeroklubu

       Zacząłem „wgryzać” się w spadochroniarstwo teoretycznie na wiosennym kursie aż do 10 maja 1967 roku. Pamiętam, że był to dzień typowo majowy, bezchmurny i niemal bezwietrzny. Po południu na lotnisko w Jasionce przyszło nas trzech chętnych do rozpoczęcia swojej przygody ze spadochronem. Jako pierwszy miał skakać Staszek Jaskółka – mój imiennik.

     Samolot, którym byliśmy wywożeni na właściwą wysokość, to stary, dwuosobowy, poczciwy „kukuruźnik” – CSS 13; polska wersja radzieckiego Po-2; dwupłata z dwuosobową, rzędowo ustawioną kabiną. W pierwszej z nich siadał skoczek, za nim siedział pilot. Aby wykonać skok należało, na sygnał dany przez siedzącego z tyłu pilota, wstać, wyjść na skrzydło, odwrócić się i stojąc tyłem do kierunku lotu, na sygnał pilota objawiony kiwnięciem głowy, zeskoczyć ze skrzydła – rzucić się w 800 metrową przepaść.

alt

CSS - 13

    Lot mojego kolegi Staszka obserwowałem nieustannie, nerwowo łykając ślinę.Na właściwej wysokości silnik samolotu przycichł i zaraz potem mała, czarna kulka zaczęła spadać w dół – spadał i spadał. Wszyscy na starcie stoimy z głowami zadartymi do góry,
a on wciąż spada!!! Instruktor śp. Tadeusz Gancarz prowadzący tego dnia skoki począł biec w jego kierunku krzycząc przeraźliwie: otwieraj! otwieraj! Śp. Janusz Mac, który pomagał mi układać spadochron, głosem, który słyszę do dziś, wydusił: o mój Boże! Kiedy spadający Staszek był już kilkadziesiąt metrów nad ziemią, nagle wytrysnęła nad nim biała kopuła zapasowego spadochronu. Czasza zdążyła się tylko napełnić powietrzem i zaraz zwiotczała, bo wiszący pod nią właśnie klapnął w ziemię tuż obok siostry zakonnej plewiącej grządkę. Siostrzyczka tak się wystraszyła, że rzuciła motykę i wzięła nogi zapas. Po jakimiś czasie klubowy Żuk przywiózł Staszka na start, całego i zupełnie spokojnego.

– Dlaczego tak długo zwlekałeś z otwarciem? – pytaliśmy.

– No… czekałem, aż się sam otworzy – odparł.

Twarz instruktora, dotychczas popielata, powoli nabierała właściwego koloru. – Ubieraj się – powiedział i kiwnął ręką w moją stronę.

 

alt

Pierwsza kabina CSS - 13

            Mój pierwszy raz

         Objuczony dwoma spadochronami, głównym PD – 47 na plecach i zapasowym SZ 60 z przodu, wdrapałem się na skrzydło samolotu. Za sterami siedział instruktor-pilot Edward Odor. Uśmiechnął się do mnie. Pamiętam, że miał zupełnie brązowe uzębienie od niewiarygodnej wprost ilości wypalanych papierosów. Wgramoliłem się do pierwszej kabiny. Wystartowaliśmy w stronę Wisłoka. „Poezja”, „ekstaza”, żadne z tych słów nie oddaje w pełni tego co wtedy czułem. Silnik terkotał miarowo pyrrr, pyrrr, pyrrr i samolocik zataczał łagodne skręty tuż nad dachami domów. Wydawało mi się, że kołami dotkniemy wierzchołków drzew. Na podwórkach chłopskich zagród kury jak zwariowane uciekały rozbiegając się we wszystkie strony. Pies z zadartym pyskiem ujadał bezgłośnie. Pasąca się na łące krowa, przestraszona warkotem silnika, zerwała się do biegu i po kilku susach, gwałtownie wyhamowana wiążącym ją łańcuchem, tak śmiesznie zarzuciła zadem, że parsknąłem śmiechem.

Z boku kabiny, z lewej strony było zamontowane okrągłe lusterko, w którym widziałem ogorzałą, z siwym zarostem, twarz mojego pilota. Przede mną w kabinie miałem przed oczami szereg okrągłych tarcz różnych wskaźników. Biała, drgająca wskazówka wariometru, pokazywała skromne pół metra na sekundę wznoszenia się samolotu, a obok, druga pokazywała wysokość. Zbliżaliśmy się do trzystu metrów. Po czasie, który trudno mi było określić, biała wskazówka zbliżyła się do cyfry osiem. Chwilę potem obroty śmigła nagle spadły, tak że silnik ledwie klekotał. Poczułem lekkie uderzenie w lewy bark. Podniosłem się, stanąłem na siedzeniu i wdrapałem się na lewe skrzydło. Tam trzymając się burty, zrobiłem wymagany „w tył zwrot”. Pode mną zobaczyłem otchłań, a oprócz niej ten bezmiar przestrzeni i nic ponad to. Pamiętam, że poczułem niemal fizyczny zacisk pętli strachu na mojej szyi. Spojrzałem na instruktora; uśmiechnął się i pokazując swoje brązowe uzębienie znacząco kiwnął głową. Poszedłem w dół.

zdj. 44

PD - 47

Gdy wokół mnie zapanowała idealna cisza spojrzałem w górę. Nade mną rozpościerała się kwadratowa, perkalowa czasza PD-47. Spojrzałem w dół. Pode mną było lotnisko z rozłożonymi płótnami startowymi a nieco dalej pas lotniska cywilnego i bezkres nieba dookoła. Na obrzeżach lotniska wisiały nad ziemią małe obłoczki, na które teraz patrzyłem
z góry.

      W pewnej chwili poczułem wręcz paniczny strach, że moja uprząż się rozepnie,
że zamki puszczą. Na chwilę odruchowo z całej siły zacisnąłem dłonie na taśmach nośnych
i wówczas przypomniałem sobie, że mam przecież sterować spadochronem. Wylądowałem
w pobliżu koła piaskowego.

       Po zakończeniu skoków instruktor Gancarz zrobił zbiórkę wszystkich obecnych i nam trzem pogratulował. Potem musieliśmy wypiąć tyłki do solidnego klapsa od każdego, który miał już wykonany co najmniej jeden skok.

     Wykonałem dziewięć skoków z samolotu CSS-13, który na początku przysparzał nam tyle strachu przez to wychodzenie z kabiny. Po latach marzyłem o tym żeby w nim polatać, a jeszcze bardziej o tym, żeby przez chwilę podczas lotu postać na jego skrzydle.

Wezwanie do wojska

W 1968 roku, późną wiosną kiedy miałem już wykonanych kilkadziesiąt skoków,
z różnych samolotów i na różnych typach spadochronów, dostałem wezwanie do stawienia się w Aeroklubie Podkarpackim w Krośnie, celem przeszkolenia przed służbą w wojskach powietrznodesantowych.

W dniach 4 i 5 czerwca 1968 roku wykonałem tam dwa skoki na wybitnie wojskowym spadochronie D-1, z samolotu An-2, z którego później wysiadałem wiele razy. 27 lipca 1968 roku pożegnałem się z moimi kolegami w pracy i po południu wsiadłem do pośpiesznego pociągu Przemyśl-Ustka-Kołobrzeg. Byłem trochę „zmęczony” pożegnalnym spotkaniem
z kolegami więc rzuciłem ciało na siedzenie i usnąłem. Gdzieś za Poznaniem obudziłem się
i powoli wracałem do świata żywych. Naprzeciw mnie siedział jakiś facet, uśmiechał się
i z politowaniem kiwał głową. Oprzytomniałem gdy dotarło do mnie, że to Staszek Jaskółka, ten który wystraszył zakonnice. Też jechał w tym samym kierunku – do wojska.

Kiedy w Ustce wysiedliśmy na peronie, zauważyłem stojącego wojskowego Robura
i kręcących się żołnierzy w polowych mundurach. Zgarnęli nas bardzo szybko. Nic nie pamiętam z tego dnia, oprócz tego, że wszystkich ostrzyżono do skóry. Zapadał lipcowy zmrok, padła komenda do zbiórki i zaczęliśmy się przepychać aby ustawić jako taki dwuszereg. Fuknąłem na mojego sąsiada z lewej, a on odpłacił mi tym samym i warknął na mnie jeszcze mocniej. Spojrzeliśmy wymownie na siebie. Gienek! To ty? Stachu! To ty? – wykrzykiwaliśmy. Łyse pały nie poznały siebie, a znaliśmy się od kilku lat. Wieczorem po apelu przydzielono mi legowisko pod drzewem, na rozłożonym na gołej ziemi cienkim materacu z zimową kurtką do nakrycia.

W jednostce wojskowej – szkolenie podstawowe

Jednostka Wojskowa 1900, która na co dzień stacjonowała w Woli Justowskiej w Krakowie, wówczas z całym stanem osobowym przebywała na poligonie w Ustce nad Bałtykiem. Przyszedłem do „komandosów”, jak się wtedy mówiło, czyli do 6 Pomorskiej Dywizji Powietrznodesantowej. Nie sposób pominąć opinii jaką w tamtych latach cieszyło się wojsko w społeczeństwie, a „czerwone berety” szczególnie. Służba w wojsku wielu młodym ludziom dawała szlif, który sprawiał, że człowiek stawał się bardziej odpowiedzialny za siebie i za najbliższych. Faceci, jak się wtedy mówiło, „po wojsku” cieszyli się dużym uznaniem i byli traktowani z szacunkiem w zakładach pracy oraz w życiu codziennym. Jakkolwiek nie brakowało również i takich, którzy bali się służby w wojsku. Niektórzy z nich, do tego stopnia, że gotowi byli okaleczyć własne ciało, inni udawali np. daltonistów, żeby w ten sposób uzyskać na komisji kwalifikacyjnej kategorię zdrowia dyskwalifikującą ze służby wojskowej.

Po tej dygresji wracam do wspomnień pierwszych dni w wojsku, które w moim przypadku zaczynały się na piaszczystym poligonie. Musztra pojedynczego żołnierza, wszystko w biegu (do końca życia będę pamiętał bieganie po wydmach w Ustce), a w przerwach urabianie charakteru. W niejednym z nas często gotowała się krew ale wiedzieliśmy, że jakikolwiek opór byłby najgorszym wyjściem. Pomimo tego, że niekiedy w oczach tańczyły białe płatki, bolały mięśnie nóg a stopy parzyły, każdy z nas robił co do niego należało. Dobrze znosiliśmy wszystkie trudy, gdyż w większości wywodziliśmy się ze środowiska wiejskiego, byliśmy młodymi ludźmi przyzwyczajonymi do ciężkiej pracy i to nam bardzo pomogło. Natomiast wśród dowódców drużyn i plutonów zdarzali się osobnicy, którzy o ciężkiej pracy mieli bardzo mgliste pojęcie.

zdj. 55

Ten etap szkolenia trwał krótko. Niebawem cały stan osobowy eszelonem przemieścił się na kolejny poligon położony w okolicach Szyman – niedaleko Olsztyna. Tam świeżo zaciągnięci rekruci rozpoczęliśmy właściwy okres szkolenia.

Spotkanie z bronią

Ważnym dla mnie dniem był ten, w którym otrzymałem mojego „Kałasznikowa”. „Broń dla żołnierza jest jak kochanka; musi o niej wiedzieć gdzie jest i być pewnym, że jest zawsze czysta” wpajano nam do głów. Ponadto bronią, którą musieliśmy opanować do perfekcji była armata p/lotnicza ZU-23-2 radzieckiej konstrukcji. Odbywaliśmy z jej obsługi codziennie szkolenie i słyszeliśmy nieustanne komendy: „działon do boju” i „działon w ukrycie”. Podczas usadowiania takiej armaty na ziemi należało mocno pociągnąć do siebie dźwignię znajdującą się u nasady dyszla, zwracając przy tym uwagę, żeby spadający talerz z ostrymi zębami nie przygwoździł stopy do ziemi, co, niestety, przydarzyło się mojemu koledze Jankowi Jałocha. Biedak stał przygwożdżony do ziemi a my byliśmy absolutnie przekonani, że ma odcięte palce lub część stopy. Chociaż on nie zdradzał oznak bólu, z niepokojem unieśliśmy armatę i ustawiliśmy ją na kołach. Janek uwolnił buta spod zębów talerza, a potem pokazał nam stopę całą i zdrową. Wszystko szczęśliwie się skończyło tylko dlatego, że szef dał mu buty o trzy numery za duże.

Ten typ armaty jest bronią wspaniałą, jeśli można się tak wyrazić o czymś, co służy do zabijania ludzi. Poraża swoją szybkostrzelnością 800-1000 pocisków/min i onieśmiela, gdyż uniemożliwia naciśniecie na spust, tak żeby odpalić po jednym naboju na lufę. Żadnemu z kolegów się to nie udało. Najszybszym udawało się wystrzelić dwa naboje z każdej lufy. Pamiętam, że najlepszym z nas był Irek Wasil, który najlepiej trafiał w cel i odpalał po dwa naboje

W czasie nocnych strzelań, które trenowaliśmy w drugim roku służby, z luf armaty tryskały czerwone punkty, które z ogromną prędkością mknęły do celu i były pięknie widoczne na tle rozgwieżdżonego nieba.

zdj. 66



Alarm do operacji „Dunaj”
i przegrupowanie

24 sierpnia 1968 roku, w godzinach wczesnopopołudniowych, całe zgrupowanie 6 PDPD w rejonie Szyman zostało postawione w stan alarmu, z zadaniem ”osiągnięcia natychmiastowej gotowości bojowej i przemieszczenia się całością sił na południe kraju”. Upał tego dnia był niemiłosierny i coś „wisiało” w powietrzu. Wyczuwaliśmy to obserwując zachowanie dowódców kompanii i plutonów. Na niebie nieustannie słychać było warkot silników samolotów przelatujących nad naszymi głowami ale nie mogliśmy ich dojrzeć. Był to warkot typowy dla samolotów transportowych. Nikt z nas nie zdawał sobie sprawy co się święci. Nagle po całym terenie obozowiska rozległy się komendy nakazujące natychmiastowe zwijanie obozu, a w oczach dowódców było widać niepewność i niezrozumiały dla nas niepokój. Wyczuwaliśmy, że to nie jest kolejny alarm, jako kolejne ćwiczenie, że tym razem nie jest to gra.       

Zostałem skierowany do zwijania kuchni, rozlokowanej nad brzegiem jeziora. Przerzucaliśmy prowiant z namiotu na samochód ciężarowy – duże 5-kilogramowe puszki szynek konserwowych oraz 10-cio kilogramowe wiaderka marmolady. Koledzy ze starszych roczników wiedzieli, że skoro zwijamy obóz, to nie wiadomo kiedy będziemy jeść ciepły posiłek i trzeba „na własną rękę” zatroszczyć się o prowiant na ewentualną drogę, więc jedna puszka szynki i jedno wiaderko marmolady „poszło w trawę”.

W ciągu dwóch godzin całe obozowisko zostało zwinięte, została uformowana kolumna pojazdów i poszczególni dowódcy meldowali gotowość do jazdy podległych sobie pododdziałów.

Siedziałem za kierownicą GAZ-a, jako kierowca. Ze mną pod plandeką pojazdu pięciu kolegów, tj. działon i jego dowódca kpr. Marian Zarychta. Nikt z nas nie wiedział jaki jest cel wyjazdu, co nas czeka w najbliższych godzinach i gdzie mamy jechać. Kilkanaście miesięcy temu otrzymałem zawodowe prawo jazdy III kategorii ale doświadczenia za kółkiem miałem tyle „co kot napłakał”. Tymczasem okazało się, że miałem wieźć piątkę ludzi i jeszcze holować działo podpięte do haka. Serce miałem gdzieś w okolicach obojczyka, w gardle papier ścierny i mokre plecy.

zdj. 77

Gdy sierpniowe słońce znikło za horyzontem i mrok okrył las, sprzęt i ludzi, około godziny 22-ej, po dokładnym sprawdzeniu wszystkich pojazdów wojskowa kolumna, jak długi wąż, wyjechała na drogę i skierowała się na południe Polski.

Przez całą noc uwagę miałem maksymalnie skoncentrowaną na utrzymaniu odpowiedniej odległości, żeby nie zameldować się do armaty przede mną, nie spowalniać kolumny i nie tworzyć długich luk między pojazdami. Pokrzykiwania dowódców nadawały odpowiednie tempo ale powodowały suchość w gardle i potliwosć dłoni zaciśniętych na kierownicy. Kolumna nie zatrzymywała się, nawet wtedy, gdy w świetle reflektorów było widać leżącego na poboczu drogi Stara 66 i stojącego obok niego kierowcę z miną skazańca.

Wstał dzień a my wciąż jechaliśmy. Minęliśmy kolejny pojazd leżący w przydrożnym rowie, tym razem był to GAZ 69 wraz z armatą ZU 23-2 – kolumna jechała dalej. Jazda, bez postojów, trwała całą dobę. Prowiant mieliśmy „na pokładzie” – wspomniana wcześniej szynka, wiaderko marmolady i kilka bochenków chleba. W tym czasie pokonaliśmy około 700 km, docierając do Doliny Kłodzkiej. Cała 6 Pomorska Dywizja Powietrznodesantowa w ciągu doby przemieściła się z jednego krańca Polski na drugi.

Przysięga po osłoną nocy

6 Dywizjon Artylerii Przeciwlotniczej, mój dywizjon, z dowódcą ppłk. Franciszkiem Lembiczem rozlokowany został w Długopolu Górnym[ii]. Mieszkańcy wsi, zaskoczeni pojawieniem się takiej ilości żołnierzy w czerwonych beretach, otworzyli dla nas swe serca i szczodrze obdarowywali, przysłowiowym „czym chata bogata”. Uczucia tej serdecznej gościnności nie brakowało im do końca pobytu wojska w Długopolu.

Rozpoczął się kolejny etap wojskowego szkolenia. Po kilku dniach złożyliśmy żołnierską przysięgę. Ten najważniejszy dla mnie w życiu fakt odbył się w okolicznościach, jakich chyba nie doświadczyli żołnierze w powojennej historii Wojska Polskiego. Była noc i padał deszcz – padało już od kilku dni. Na pobliskiej łące kilka samochodów światłami swoich reflektorów oświetlało wiązki  biało-czerwonych flag wetkniętych w samochodowe felgi oraz skromną grupę kadry dowódczej dywizjonu. Naprzeciwko niej, w ciemności, stanęliśmy my, żołnierze rekruci w przemakających mundurach, z bronią przewieszoną przez pierś. Słychać było szmer ściszonych rozmów. Wszyscy w tych niecodziennych okolicznościach mieliśmy świadomość szczególnej wagi tej chwili. Padła komenda: „do przysięgi”. Rozległy się słowa, których w pośpiechu uczyli nas dowódcy drużyn przez kilkanaście ostatnich godzin. Echo wypowiadanych słów tonęło w mroku i szumie padającego deszczu. Jakże innego znaczenia nabierały słowa przysięgi składanej o nietypowej porze – pod osłoną nocy. Myśli każdego z nas biegły do najbliższych, do rodzin, do matki, do dziewczyny, a serce ogarniał żal, że nikt z nich tego nie zobaczy. Wielu zadawało sobie pytanie: dlaczego to wszystko dzieje się tak szybko?  

Komenda „po przysiędze” zwieńczyła krótką chwilę żołnierskiej inicjacji. Przemoczony rzuciłem się tak, jak stałem w stertę lnu. W sercu miałem gorycz bo tą szczególną chwilę wyobrażałem sobie zupełnie inaczej. Jak za mgłą widziałem twarze mojej mamy i siostry.

            Pobyt w Długopolu pamiętam jako okres, w którym panowała szczególna atmosfera, gdyż już się mówiło, mniej lub bardziej oficjalnie, że mamy wjechać do Czechosłowacji. Nie mieliśmy żadnych informacji, gazet, radia, telefonów. Nie wiedziałem co się dzieje. Baliśmy się wszyscy, chociaż  nie wiedzieliśmy czego się bać i co nas czeka, ale żaden z nas nie pokazywał tego po sobie. Ten niepokój tkwił w mojej głowie i świdrował mój mózg.

            Przed wyprawą w nieznane

Pod koniec września nastała dżdżysta pogoda i niemal każdego dnia siąpiło. W takich warunkach wszystko co nosiliśmy na sobie było przemoczone. Jednak dzięki roszarni lnu, w której pracowała ogromna suszarnia i uprzejmości pracujących tam kobiet, po godzinie mieliśmy mundury wyprane i suchutkie. To było przejmująco miłe.

Pod koniec września nerwowość wszystkich wzrosła jeszcze bardziej, ponieważ tuż przed pierwszym października każdy żołnierz dostał przydział ostrej amunicji. Pierwszego października, po zapadnięciu zmroku, na drodze uformowaliśmy kolumnę samochodową i około 21.30, przy mocno padającym deszczu, ruszyliśmy w stronę granicy z Czechosłowacją. Było ciemno jak diabli, deszcz łomotał po plandece GAZ-a, wszyscy milczeliśmy, tylko kapral Zarychta swoim spokojem dowodził, że panuje nad sytuacją. Bałem się. Bałem się tego, że w każdej chwili może się stać coś złego, że mogę usłyszeć świst pocisków albo… nie zdążę ich w porę usłyszeć. 

            Za granicą – w Czechosłowacji   

Rozlokowaliśmy się na lekkim wzniesieniu, które było rozległym pszenicznym ścierniskiem. Opodal, w lekkim obniżeniu, szerokim zakolem płynęła równie szeroka rzeka, niosąca obfitość mętnej wody po długotrwałych opadach. W odległości „jakieś” kilkuset metrów rozpościerał się  gęsty jodłowy las, a z drugiej strony, nieco poniżej, miasteczko Trutnov. Mieliśmy je jak na dłoni.

            Na tym ściernisku spędziłem prawie miesiąc. To był pożyteczny czas, bo w tych szczególnych okolicznościach poznawaliśmy się jako żołnierze i jako zwykli ludzie – poznawaliśmy siebie. Tam, razem z Irkiem Wasilem, pierwszy raz w życiu usłyszałem świst pocisków przelatujących nad naszymi głowami. Tam miałem przyjemność jeść żabie udka, ponieważ teren nad rzeką był tak wypełniony żabami jak dobry keks bakaliami, a w naszej baterii był Janusz Przybyła, kucharz z cywila, który te frykasy umiał przyrządzić znakomicie. Tam przekonałem się, że człowiek może zjeść bochenek chleba, nawet gdy nie jest specjalnie głodny. Wystarczyło, że jest zdyscyplinowanym żołnierzem i ma do pomocy pieniek drzewa, z którego zeskakując „ubija” zadany bochenek do rozmiaru możliwego do zjedzenia. Tam, także dostrzegłem dwa różne typy dowódców. Zobaczyłem wśród naszych bezpośrednich przełożonych ludzi, którzy autentycznie cieszyli się z tego, że noszą czerwony beret, mundur „moro” i nóż za pasem, i do tych symboli odnosili się z szacunkiem. Widziałem, również i takich, którzy brak wiedzy, a niekiedy i tężyzny fizycznej, nadrabiali wrzaskiem okraszonym „łaciną”, i każdą nadarzającą się okazję rozładowania napięć wśród żołnierzy młodszych służbą skrzętnie do tego wykorzystywali. 

W następnym roku miałem sposobność ich wszystkich kilka razy obserwować w samolocie, tuż przed skokiem. Ci pierwsi wyzwanie skoku ze spadochronem przyjmowali ze spokojem, wręcz z godnością, a nawet powiedziałbym z radością, szczerą czy udawaną – mniejsza o to. Natomiast krzykacze zielenieli, byli półprzytomni ze strachu i zdarzało się, że zamiast w drzwi z całej siły ładowali w burtę samolotu – szczególnie w czasie skoków nocnych.

            W tym miejscu muszę wspomnieć o naprawdę odważnym żołnierzu, o moim koledze Radosławie Konopka; szczupłym, wręcz chudym, niebieskookim blondynku; pogodnym otwarcie radosnym w codziennym zachowaniu, który panicznie bał się skakać. Przed każdym skokiem nie spał w nocy a tuż przed załadunkiem do samolotu przychodził do mnie i prosił: „Stachu, siądź za mną i potem wypchnij mnie, proszę cię”. Tak robiłem, wypychałem go, wysiadaliśmy razem, a on tuż po wylądowaniu przybiegał i nieziemsko szczęśliwy dziękował mi za to. Po latach to doceniłem i przyznaję, że był to sprawdzian odwagi – Radek, gdziekolwiek jesteś, chylę czoła!!

           

alt

W koszarach w Woli Justowskiej

Pod koniec października(chyba) 1968 opuściliśmy ziemie czeskiego Trutnova, wróciliśmy do kraju i wjechaliśmy po raz pierwszy do koszar naszej JW 1900 na Woli Justowskiej. My młode koty, szczęśliwi, że w końcu śpimy w sali we własnym łóżku, w pierwszych kilku dniach poznawaliśmy,, znaczenie słowa „ukraina”. Najkrócej mówiąc wyglądało to tak: wychodziliśmy z naszej sali, zostawiając poprawny porządek, a gdy wracaliśmy do niej po pół godzinie zastawaliśmy wszystko rzucone na jedną wielka stertę. Wszystkie łóżka, pościel, zasobniki, buty, wszystko rzucone na jeden stos – jeden wielki galimatias na środku sali. Wtedy padała komenda: …”za pół godziny sprawdzam porządek”. Po tym czasie wszystko w sali było w najlepszym porządku.

Raz zdarzyło się, że koło jednego z łóżek leżała zużyta zapałka. Oooo!!!!.... gdyby tam leżał trup żołnierza to pół biedy – żołnierz ma prawo być trupem – ale zapałka!!! Nigdy. Właściciel łóżka na swojej poduszce uroczyście położył nadpalony kawałek drewienka, uniósł ją, z dostojeństwem godnym co najmniej Orderu Virtuti Militari,
i na rozkaz dowódcy drużyny sprawdzającego porządek, zapałkę wyprowadzono w orszaku z sali – całym plutonem. Oczywiście nasz przemarsz przez teren jednostki zwrócił uwagę pozostałych żołnierzy, którzy dostrzegli kogo tak czcimy i pokrzykując lub gwiżdżąc gorąco nam kibicowali. Poszliśmy aż na skraj Lasku Wolskiego, jakieś półtora kilometra od jednostki. Tam dostąpiliśmy ceremoniału składania zapałki do grobu. Wykopaliśmy dół, w którym śmiało zmieścić się mogła cała poduszka kolegi i w postawie na baczność pochowaliśmy nieszczęsną.

W pierwszych dniach listopada odbył się uroczysty apel w jednostce, w trakcie którego kadra i żołnierze zostali wyróżnieni za postawę w czasie pobytu, w okupacji Czechosłowacji –  jak to właściwie nazwać? Za swój udział dostałem jakąś teczkę. Wśród nielicznej grupy naszych rodzin stała moja Mama – drobna, spracowana kobieta ze wsi. Pamiętam, że dziwiłem się jak tu trafiła i kto ją tu przywiózł?

            Do końca 1968 roku wykonałem zaledwie cztery skoki spadochronowe, wszystkie na spadochronach D-1 i zaliczyłem samolot Li-2 – nic szczególnego.

zdj. 99

           „lepsza kiła niż skok z Iła”

Natomiast w następnym roku poznałem przyjemność skakania z takich samolotów, jak:

An-12, („Ukraina”), Li-1, Ił -14. Ten ostatni z nich zapisał się bardzo boleśnie w pamięci mojego szefa baterii, wówczas plutonowego Janka Madziara. Okazało się, że nie było przesady w powiedzonku, które wtedy krążyło w śród nas: „lepsza kiła niż skok z Iła”. Obowiązywała zasada, że wysiadając z tego samolotu należało postawić stopę na dość wysokim progu drzwi i mocno się z niego odbić, tak żeby odskoczyc jak najdalej od kadłuba. Jednak wielu starało się ten próg przeskoczyć, a wówczas, porwani przez bardzo silne strugi powietrza (samolot gnał 240km/h), szorowali po wystających nitach kadłuba. Tego właśnie doświadczył mój szef, gdy 12 czerwca 1969 skakaliśmy na Pustynię Błędowską. Kiedy po skoku podszedłem do niego leżał półprzytomny, a prawa strona jego klatki piersiowej była sino-fioletowa, z wyraźnie widocznymi żyłami. Wyobrażam sobie jak musiał cierpieć.

Rok 1969 to przede wszystkim dwa poligony – wiosną Ustka nad morzem i jesienią Nowa Dęba, powyżej Kolbuszowej. Szkolenie obejmowało przede wszystkim strzelania
z armat przeciwlotniczych ZU-23-2 – w Ustce do celów powietrznych i nawodnych, w Nowej Dębie do naziemnych.

      To były wspaniałe chwile. Pamiętam to podniecenie podczas nerwowego oczekiwania na komendę „ognia”. Napowietrznym celem był pomarańczowy rękaw, holowany przez odrzutowego Ił-a 28. Dowódca baterii podawał namiary dowódcom armat, a ci przekazywali je poszczególnym celowniczym na każdej armacie. Armaty strzelały pojedynczo. Po komendzie ognia, z obu luf tryskały w powietrze złote punkciki i mknęły w stronę pomarańczowego prostokąta. Czasem omijały go z daleka ale zdarzyło się, że rękaw został totalnie podziurawiony.

Zdarzyło się – niestety – również, że dowódca baterii pomylił nastawy i piękna wiązka ognistych punkcików przeleciała tuż przed dziobem samolotu. Dowódca baterii, który miał kontakt radiowy z pilotem, kiedyś usłyszał: …”ja pier….lę takich strzelców” oraz zobaczył jak ten położył samolot w prawy zakręt i po chwili zniknął z pola widzenia.

            W Nowej Dębie strzelaliśmy do celów naziemnych – makiet wykonanych z drewnianego stelażu, obłożonego sklejką i tekturą. Były one podczepione do liny stalówki, długości prawie jednego kilometra, i holowane przez ściągarkę, ukośnie do stanowiska strzeleckiego. Trzeba było celować w podstawę makiety. Za wykonanie strzelania na ocenę dobrą lub bardzo dobrą celowniczy żołnierz służby zasadniczej dostawał kilka dni urlopu. Pamiętam, że Irek Wasil zadziwiał skutecznością swojego ognia nawet dowódców baterii. Byliśmy już starym wojskiem. Potworzyły się zespoły, które większość czasu spędzały razem. Przyjaźnie, które zadzierzgnęły się wówczas i w tamtych okolicznościach przetrwały pół wieku i trwają do dziś! 50 lat !!! 

            W plutonie „wyczynowym” 16 bpd

Przez cały czas mojej zasadniczej służby w wojsku nie opuszczała mnie myśl o skakaniu sportowym – wyczynowym. A wojsko w tamtym czasie miało nieporównywalnie większe możliwości niż aerokluby. Chociaż wyczynowe skakanie w wojsku było połączone z pracą w jednostce, to wojskowi byli delegowani do klubów sportowych na letni sezon skakania i tym sposobem mogli wykonywać po kilkaset skoków w sezonie. To było moje marzenie. Wahałem się ponieważ łączyło się to z pozostaniem w zawodowej służbie wojskowej, a nie każdy z kolegów podzielał słuszność takiego wyboru. Większość była przeciwna, komentując taki zamiar popularną wówczas sentencją: „cztery bele, Gazele i służba co niedziele”. Gazela to taki skuter, którym młodzi podoficerowie na początku swej służby w wojsku dojeżdżali do pracy. 

Pełniący obowiązki trenera w sekcji spadochronowej WKS Wawel, ppor. Augustyn Konior,  dzwonił „na moją baterię” i co jakiś czas pytał kiedy się zdecyduję przenieść do jego plutonu. Odkładałem decyzję i zwlekałem z konkretną odpowiedzią, aż w końcu 1969 roku postanowiłem przenieść się do pododdziału, w którym traktowano skoki spadochronowe wyczynowo. 31 grudnia 1969 pożegnałem się z kolegami z drugiego plutonu, drugiej baterii, 6 dywizjonu artylerii przeciwlotniczej i przeniosłem się do 16 batalionu. Tym samym oznaczało to przejście do służby zawodowej, którą zaczynałem jako podoficer. od 1981 roku byłem oficerem i pozostawałem w wojsku  przez prawie dwadzieścia lat. Wykonałem 4545 skoków na różnych typach spadochronów, z różnych samolotów. Wysiadałem ze śmigłowca lecącego na wysokości 150 metrów nad ziemią, a także na wysokości 5100 metrów. Kilka razy byłem zmuszony „przesiadać„ się na spadochron zapasowy ale wszystko kończyło się dla mnie szczęśliwie. W pamięci przechowuję nazwiska i twarze kilkunastu kolegów, którzy nie mieli tyle szczęścia przy swoim ostatnim skoku. Niech spoczywają w pokoju.

Czasem zadaję sobie pytanie: czy mogłem lepiej przeżyć ten mój czas, ciekawiej, bardziej pożytecznie dla mnie, dla mojej rodziny? Nie wiem. Wiem jednak jedno, że mam mnóstwo wspomnień, tych ziemskich i tych nie ziemskich, gdzieś sponad chmur. Cieszę się z tego, że moje życie toczyło się w przestworzach i na tak rozległej przestrzeni.

1

                               Od lewej: bomb. rez. Jan Daśko, bomb. rez. Piotr Tumidajski, bomb. rez. Jan Komadowski,

                                            bomb. rez. Ireneusz, Wasil, bomb. rez. Kazimierz Bajek, st. kpr. rez. Adam Kuziora, st. szer. rez. Leszek

                                            Mazurkiewicz, kpt. rez.  Stanisław Sondej, plut. rez. Wiesław Iwanicki, bomb. rez. Tadeusz Rudecki

                                                                                                         

           

                                                                                                              Autor wspomnień 

                                                                                                                  Stanisław Sondej


                i)   Roszarnia – zakład przerabiający len (tutaj pomieszczenie).

             ii)   Operacja „Dunaj” – kryptonim nadany interwencji członków Układu Warszawskiego w Czechosłowacji, rozpoczętej
                   20 sierpnia 1968 r.

            iii)  Były to naboje typu 23x152B OFZT (odłamkowo -burząco-zapalający 188,5 g) i BZT (przeciwpancerno -zapalająco-                      smugowy 190 g).

           iiii)  Robur – samochód, produkowany w NRD w latach 1961–1991 jako ciężarówka i autobus.