ODESZLI SPOŚRÓD NAS
W pogodny i ciepły dzień, 27 października 2022r., w miejscowości Fajsławice, pożegnaliśmy naszego Kolegę, Ireneusza Wasila, żołnierza – artylerzystę, przeciwlotnika 6 Dywizjonu Artylerii Przeciwlotniczej z Jednostki Wojskowej 19 00 w Krakowie.
Fajsławice to piękna miejscowość na trasie Zamość – Lublin, w której władze Księstwa Warszawskiego w roku 1809 utworzyły Samodzielną Gminę Fajsławice. Tu mieszkał, żył, pracował i zajmował się sportem oraz muzykowaniem nasz kolega Irek. Swój okres wchodzenia w dorosłość i podejmowania życiowych wyzwań i ponoszenia odpowiedzialności za nie, wykorzystał w pełni, między innymi poprzez katorżniczą pracę w sporcie, który uprawiał.
W lipcu 1968 roku otrzymał kartę powołania do odbycia zasadniczej służby wojskowej, którą rozpoczął w Ustce, nad Bałtykiem, gdzie jego przyszła jednostka ćwiczyła strzelania do celów powietrznych. Szedł do wojska z jasnym poczuciem obowiązku i – jak potem opowiadał – jak na spotkanie z Przygodą.
Szybko się okazało co Irek potrafił. Kiedy dowódcy drużyn z uznaniem i zazdrością patrzyli na jego muskulaturę i to, jak przerzucał tony żelastwa w sali gimnastycznej, kiedy w czasie swojego pierwszego strzelania do celów naziemnych, pierwszą serią zmiótł z powierzchni ziemi makietę czołgu, kiedy wysiadając z samolotu na wysokości osiemset metrów, nie bladł ze strachu, kiedy jako kierowca GAZ-a, uratował życie swoje i pięciu kolegów, zręcznym manewrem unikając czołowego zderzenia z pojazdem znacznie większym, wyraźnie do tego zderzenia dążącym. Można takich zdarzeń i postaw Irka wymieniać wiele.
Potrafił się cieszyć służbą w czerwonych beretach, pokonywaniem często ryzykownych prób,
a głównie tym, co w innych budziło strach – skokami spadochronowymi.
W wolnych chwilach brał do rąk gitarę i o tym wojsku grał i śpiewał.
Dwa lata razem przeżyte, wspólne doświadczanie ryzyka, często na granicy życia, cementowało rodzącą się od pierwszych dni przyjaźń. To uczucie, które rodzi się w chwilach największych zagrożeń, kiedy wiesz, że wykonując rozkaz rzucasz wyzwanie samej śmierci, kiedy nóg nie czujesz, w płucach masz ogień, a w oczach kolegi widzisz, że on przeżywa takie same katusze. Tego się nie zapomina, to zostaje do końca życia. A ponieważ służyliśmy w latach 1968 – 1970, tj. w czasie bardzo niepewnym, przez to służba nasza pod wieloma względami była bardzo szczególna.
Tak zrodziła się ta przyjaźń, która przetrwała pół wieku i trwa do dziś. Kultywujemy, a raczej pielęgnujemy ją na wielu spotkaniach, organizowanych przez Związek Polskich Spadochroniarzy w różnych miejscach Polski ale także w spotkaniach osobistych, rodzinnych, w ciągłym nie tylko okazjonalnym kontakcie telefonicznym.
W wielu sytuacjach jest to nie tylko przyjacielska rozmowa, duchowe wsparcie ale również podpowiedź dotycząca sposobu radzenia sobie z coraz większą słabością ciała, przełamywaniem ograniczeń, spowodowanych zanikającym zdrowiem.
Od kilku lat tematem wiodącym tych rozmów było oczywiście zdrowie. Od kilku lat również wiedzieliśmy wszyscy, że ciało Irka trawi śmiertelna choroba. Przez wszystkie te lata wspólnych dywagacji, ani razu nie skarżył się na to, co go spotkało. Ani jednym słowem nie wspomniał o jakichkolwiek dolegliwościach. Przeciwnie, rozmawiał o swojej chorobie w sposób bardzo konkretny i rzeczowy. „Po prostu, muszę to wziąć na siebie i jakoś z tym żyć” – mówił często. Jak niegdyś ze stukilkudziesięciokilogramową sztangą, tak teraz zmagał się z chorobą. I cieszył się z każdego, choćby małego sukcesu, na jaki pozwalała mu ta okrutna choroba. I tą radością dzielił się z przyjaciółmi. „Wiesz – mówił z radością w głosie – dzisiaj udało mi się bez większego wysiłku wejść po schodach do domu.”
I jakby wbrew wszystkiemu nie przestawał być człowiekiem spokojnym, a nawet radosnym, szczególnie w chwilach, gdy otoczony swoją rodziną, szykował się do przeżycia jakiegoś szczególnego wydarzenia lub święta. Wtedy, zazwyczaj kończąc rozmowę mówił: „No, rodzinka już w komplecie, instrumenty nastrojone, zaczynamy kolędowanie”. Zazdrość wzbudzała ta jego radość, bo niewielu może się pochwalić rodziną w komplecie, w dodatku tak pięknie, po staropolsku, ze śpiewem, przy muzyce świętującą.
W ostatniej naszej telefonicznej rozmowie, tuż przed kolejną wizytą u lekarza, w jego głosie również był spokój, a nawet pobrzmiewała nadzieja, że wszystko się ułoży.
******************************
W kościele p. w. św. Jana Nepomucena, w Fajsławicach odprawiona została Msza św.
i uroczystości pogrzebowe, z licznym udziałem Rodziny zmarłego, sąsiadów, przyjaciół i kolegów z czasów wspólnej służby w wojskach powietrzno-desantowych. W krótkim słowie pożegnalnym jeszcze raz zobaczyliśmy osobę naszego Kolegę Irka jako żołnierza, męża, ojca i dziadka.
Jadąc na jego pogrzeb, na ścianie jednego z budynków w Zamościu ujrzałem tablicę z napisem: MISJĄ MĘŻCZYZNY – ŚWIADECTWO.
Pomyślałem sobie: tak, życie tego człowieka z pewnością było pięknym świadectwem.
W przepięknym jesiennym dniu, w kolorystyce gasnącego życia natury, na cmentarnym wzgórzu, gdzie spoczął nasz przyjaciel Irek Wasil, stanęliśmy w szeregu, do zdjęcia. Bez Ireneusza Wasila
Mam w domu czynny telefon stacjonarny, ponieważ kiedyś, starzy ludzie z mojej rodziny, którzy nie umieli posługiwać się telefonami komórkowymi, dzwonili na ten telefon. Wszyscy oni odeszli do lepszego świata. Trochę z przyzwyczajenia, trochę z lenistwa wciąż mam ten telefon. Ostatnim, który często dzwonił na mój numer stacjonarny był mój przyjaciel Irek Wasil.
W gonitwie każdej codzienności wciąż nadstawiam ucha i wśród różnych dźwięków pragnę usłyszeć jego cichy dzwonek……
Zdjęcia i tekst: Stanisław SONDEJ
•«• •poprzednia• | •następna• •»• |
---|